Dawno nic nie wrzucaliśmy. Więc wrzucamy kolejny soudtrack, do kolejnego mojego opowiadania - Amulet.
Amulet: On a destroyed bus
Tym razem jednak będzie fragment tekstu (gdzieś z połowy), do którego się odnosi. Napiszcie co o sądzicie o jednym i o drugim
Powiew wiatru, niosący kłujące zimnem płatki śniegu przywrócił mi świadomość. Oszołomiona, nie mogłam przypomnieć sobie, gdzie się znajduję. Rozejrzałam się nieprzytomnie. Byłam w autobusie, albo w tym co z niego zostało. Ciemnym i strasznym. Półleżałam na złamanym siedzeniu, w niewygodnej pozycji, opierając się o wyrwaną i wciśniętą do tyłu górną część siedzenia przede mną. Zakręciło mi się w głowie. Powoli uświadomiłam sobie, że wydarzył się potworny wypadek, a ja ciągle tkwię we wrak u. Żywa. Lewa ręka była cała. Nic mnie nie bolało. Jak to możliwe?!?
Zaczęły docierać do mnie pierwsze dźwięki. Nawoływania ratowników, trzaski krótkofalówek. Gdzieś niedaleko zawyła syrena. Podniosłam się wyżej, ale niewiele zobaczyłam. Szybę pokrywała siatka pęknięć. Zza kabiny kierowcy zobaczyłam otulone śniegiem drzewa. Przednie drzwi były pogięte, skręcone. Opierały się oparte o zmiażdżoną kabinę, którą przecinała urwana deska rozdzielcza z kawałkiem pokrzywionej kierownicy. Dach był mocno przekrzywiony. Potworna siła, która go wygięła, połamała też pionowe poręcze. Po lewej ziała pustką dziura w nadkolu. Na jej ostrych krawędziach zwisały, powiewając na wietrze jakieś strzępy.
Obejrzałam się do tyłu. Tam było jeszcze gorzej. Powyrywane, zwisające smętnie na uszczelkach, czy kablach, kiwały się panele, z sufitu sterczały urwane i powyginane uchwyty. Wydarte z podłogi razem ze śrubami połamane siedzenia porozrzucane były bezładnie, to tu, to tam. W środku nie było nikogo. Byłam tu sama. Dlaczego nikt mnie nie wyciągnął? Dlaczego mnie tu zostawili? Rozejrzałam bezradnie przerażona ogromem zniszczeń.
Nieliczne, popękane szyby, które zostały w oknach, błyszczały w rytm świateł kogutów. Do środka wlatywał śnieg, zbierając się wśród odłamków szkła na podłodze, wirował chwilami, porywany podmuchami wiatru.
Wstałam i zataczając się, ruszyłam do środkowych drzwi. Ominęłam porozrzucane siedzenia i inne zniszczone elementy wyposażenia. Te drzwi także były poważnie uszkodzone. Jedna połówka leżała na zewnątrz, drugą, wygiętą w połowie, coś wepchnęło do środka. Stanęłam przy niej, patrząc wprost, na małą grupkę gapiów, stojących kilkanaście metrów od autobusu, za prowizorycznym ogrodzeniem z trzepoczącej na wietrze taśmy ostrzegawczej. Nikt nie zareagował. Nie widzieli mnie. O co chodzi?
Zeszłam stopień, a potem drugi i zobaczyłam rząd ciał leżących na śniegu po mojej prawej stronie. Jedno, dwa, trzy, sześć – policzyłam. Poczułam łzy napływające do oczu. Przykryte kurtkami, kocami, leżały tam, pokrywając się cieniutką warstewką śniegu. Zeszłam jeszcze jeden krok i zamarłam. Drugie ciało, z leżących najbliżej mnie miało dziwnie znajomo wyglądające, białe, obciachowe kozaki… Boże! Zrobiło mi się słabo. Pierwsze w rzędzie, leżące tylko kilka metrów ode mnie, przy-kryte było dokładnie niebieskim, przesiąkniętym krwią kocem. Z boku wystawała zakrwawiona, nie-ruchoma ręka, trzymająca umazaną na czerwono zółtozieloną kulkę – mój amulet! Łzy pociekły mi po policzkach…
Nagle świat zaczął gasnąć, tak, jakby ktoś przekręcił działający z opóźnieniem wyłącznik światła. Poczułam, że lecę do tyłu
Amulet: On a destroyed bus
Tym razem jednak będzie fragment tekstu (gdzieś z połowy), do którego się odnosi. Napiszcie co o sądzicie o jednym i o drugim
Powiew wiatru, niosący kłujące zimnem płatki śniegu przywrócił mi świadomość. Oszołomiona, nie mogłam przypomnieć sobie, gdzie się znajduję. Rozejrzałam się nieprzytomnie. Byłam w autobusie, albo w tym co z niego zostało. Ciemnym i strasznym. Półleżałam na złamanym siedzeniu, w niewygodnej pozycji, opierając się o wyrwaną i wciśniętą do tyłu górną część siedzenia przede mną. Zakręciło mi się w głowie. Powoli uświadomiłam sobie, że wydarzył się potworny wypadek, a ja ciągle tkwię we wrak u. Żywa. Lewa ręka była cała. Nic mnie nie bolało. Jak to możliwe?!?
Zaczęły docierać do mnie pierwsze dźwięki. Nawoływania ratowników, trzaski krótkofalówek. Gdzieś niedaleko zawyła syrena. Podniosłam się wyżej, ale niewiele zobaczyłam. Szybę pokrywała siatka pęknięć. Zza kabiny kierowcy zobaczyłam otulone śniegiem drzewa. Przednie drzwi były pogięte, skręcone. Opierały się oparte o zmiażdżoną kabinę, którą przecinała urwana deska rozdzielcza z kawałkiem pokrzywionej kierownicy. Dach był mocno przekrzywiony. Potworna siła, która go wygięła, połamała też pionowe poręcze. Po lewej ziała pustką dziura w nadkolu. Na jej ostrych krawędziach zwisały, powiewając na wietrze jakieś strzępy.
Obejrzałam się do tyłu. Tam było jeszcze gorzej. Powyrywane, zwisające smętnie na uszczelkach, czy kablach, kiwały się panele, z sufitu sterczały urwane i powyginane uchwyty. Wydarte z podłogi razem ze śrubami połamane siedzenia porozrzucane były bezładnie, to tu, to tam. W środku nie było nikogo. Byłam tu sama. Dlaczego nikt mnie nie wyciągnął? Dlaczego mnie tu zostawili? Rozejrzałam bezradnie przerażona ogromem zniszczeń.
Nieliczne, popękane szyby, które zostały w oknach, błyszczały w rytm świateł kogutów. Do środka wlatywał śnieg, zbierając się wśród odłamków szkła na podłodze, wirował chwilami, porywany podmuchami wiatru.
Wstałam i zataczając się, ruszyłam do środkowych drzwi. Ominęłam porozrzucane siedzenia i inne zniszczone elementy wyposażenia. Te drzwi także były poważnie uszkodzone. Jedna połówka leżała na zewnątrz, drugą, wygiętą w połowie, coś wepchnęło do środka. Stanęłam przy niej, patrząc wprost, na małą grupkę gapiów, stojących kilkanaście metrów od autobusu, za prowizorycznym ogrodzeniem z trzepoczącej na wietrze taśmy ostrzegawczej. Nikt nie zareagował. Nie widzieli mnie. O co chodzi?
Zeszłam stopień, a potem drugi i zobaczyłam rząd ciał leżących na śniegu po mojej prawej stronie. Jedno, dwa, trzy, sześć – policzyłam. Poczułam łzy napływające do oczu. Przykryte kurtkami, kocami, leżały tam, pokrywając się cieniutką warstewką śniegu. Zeszłam jeszcze jeden krok i zamarłam. Drugie ciało, z leżących najbliżej mnie miało dziwnie znajomo wyglądające, białe, obciachowe kozaki… Boże! Zrobiło mi się słabo. Pierwsze w rzędzie, leżące tylko kilka metrów ode mnie, przy-kryte było dokładnie niebieskim, przesiąkniętym krwią kocem. Z boku wystawała zakrwawiona, nie-ruchoma ręka, trzymająca umazaną na czerwono zółtozieloną kulkę – mój amulet! Łzy pociekły mi po policzkach…
Nagle świat zaczął gasnąć, tak, jakby ktoś przekręcił działający z opóźnieniem wyłącznik światła. Poczułam, że lecę do tyłu